top of page

Londyn.

Według Wikipedii jedno z trzech największych miast Europy po Moskwie oraz Stambule, nieodłącznie związane z Harry’m Potter’em, David’em Bowie, Adele, Królową Elżbietą II oraz zaryzykuję stwierdzenie, bliżej Wam nieznaną najsłynniejszą pielęgniarką; Florence Nightingale. Opowiem pokrótce o tej sławnej w moich kręgach zawodowych osobie, nie mogłabym wybaczyć gdybym pozostawiła temat niewyjaśniony. Otóż Florence jest twórcą nowoczesnego pielęgniarstwa, takiego jakie znamy dzisiaj. Kiedyś w wieku dwudziestu kilku lat oznajmiła swojej rodzinie, że zostanie pielęgniarką. Owa rodzina o mało zawału nie dostała, ponieważ nie mieściło im się w głowie, iż młoda dama z dobrego domu będzie wykonywać tak haniebny zawód (w tamtych czasach, czyli w XIX wieku pielęgniarkami były prostytutki oraz osoby z niskich warstw społecznych). Nightingale jednak się uparła i dopięła swego. Opiekowała się rannymi podczas wojny, założyła pierwszą szkołę pielęgniarską, uczyła oraz była przełożoną pielęgniarek. Współczesne pielęgniarki mogą zostać odznaczone medalem Florence Nightingale. Mówią o niej "Dama z Lampą", ponieważ właśnie z lampą chodziła między wojskowymi namiotami, doglądając czy żołnierzom na pewno nic nie brakuje.



Ale wracając do tematu, moją krótką relację ze swobodnej eksploracji stolicy Wielkiej Brytanii zacznę od tego, iż pewnego dnia, około rok temu pojechałam do Malborka. Nie ma to jakiegoś konkretnego związku z angielskim miastem poza faktem, że oba miejsca postanowiłam zwiedzić solo. Dowiedziałam się z pewnego bloga, z którym w tej kwestii się zgadzam, że nie można nazwać takich wyjazdów samotnymi, ponieważ na naszej drodze staje mnóstwo osób, które jak najbardziej nie wskazują na samotność danego wyjazdu. W przypadku Malborka był to krótki wypad w 100% solo. Pomyślałam, dlaczego nie spróbować podobnego zabiegu poza granicami Polski. Padło na Londyn, chociaż w tej kwestii muszę powiedzieć, że jest to trochę semi-solo, ponieważ z pięciu dni, trzy spędziłam sama. Tylko ja, aparat oraz około 8,4 miliona osób. I to był swego rodzaju strzał w dziesiątkę, mówię „swego rodzaju” dlatego, że nie będę za często powtarzać tego zabiegu i to nie z powodu, że mi się nie podobało, bo owszem podobało mi się. Ale zawsze przyjemniej przeżywać wszystko we dwójkę. No chyba największym plusem było to, że mogłam latać po całym mieście ile chce, jak chce, kiedy chce, za ile chce oraz co jest jeszcze większym plusem niż te co wymieniłam, mogłam w spokoju obfotografować miasto. Nie ma chyba nic gorszego w poganianiu mistrza, który pracuje ciężko nad swoim dziełem, z ogromnym poświęceniem szurając kolanami po londyńskim bruku. Chociaż mieszczanie nie byli za bardzo zaskoczeni biegającym po stacjach metra, pochylającym się w dziwnych pozycjach, we wszelkiej maści miejscach Kordiukiem. Sądzę, że przyzwyczajenie robi swoje a oni sami z delikatnością gazeli omijali postać wpatrzoną w mały ekran aparatu.



Pierwsze chwile po wylądowaniu na lotnisku Londyn Stansted (pozdrawiam tanie linie lotnicze), spędziłam na cieszeniu się chwilą. A ta wiekopomna chwila dotyczyła niesamowitego komfortu jakiego doświadczyłam widząc i słysząc język angielski. Zdałam sobie sprawę, że przez ostatnie dwa lata podróżowałam głownie do krajów i miast najeżonych cyrylicą. No było jeszcze bośniackie Sarajewo, no ale prawie na to samo wychodzi. Nie znając języka jest ciężej, fakt autentyczny, Gdy już powróciłam do rzeczywistości zdałam sobie sprawę, że mój samolot się opóźnił i czas szukać transportu do City of London. Było z tym troszkę zamieszania. Miałam wysiąść na Southwark i owszem wysiadłam, jednak było to obkupione małym zamieszaniem z Kordiukiem w roli głównej. Okazało się, że przyjęli sobie w tym Londynie, że nie będą normalnie wymawiać ten nazwy, będą mówić "sadek". Dowiedziałam się o tym dopiero kilkanaście godzin później. Wszyscy tak mówią; pani w metrze, kierowca-obcokrajowiec, ludzie na ulicy. Za każdym razem przejeżdżając przez dzielnicę Southwark, przypominało mi się jak wyleciałam z autobusu z nie moją kurtką, jak kolejny raz znowu nie wzięłam swojej, jak narobiłam rabanu angażując cały pojazd w moje wysiadanie, gdy na ulicy od 10 minut leżał mój plecak. Szybko o tym zapomniałam bo przede mną otworem stało miasto; oświetlone, pełne ludzi biegnących we wszystkie strony, rzucających się prawie pod koła kierowcom wysokich dwupiętrowych londyńskich autobusów (nie ma mandatów za przejście na czerwonym świetle). Przez większość podróży z zaciekawieniem przyglądałam się lewostronnemu transportowi. Prowadzenie samochodu na autostradzie to w zasadzie pikuś, ale te skrzyżowania robiły wrażenie. Szybko obeznałam się w terenie po opuszczeniu autobusu, zapakowałam do metra i już niedługo zjawiłam w progu moich hostów (tym razem nie z couchsurfing'u). Zapoznanie się, herbata, zakupy, karmienie kaczek i sen.



Plan był napięty, o godzinie 7.15 następnego dnia już wystartowałam na eksplorację, uzbrojona w aparat, statyw, kanapki z Tesco po przecenie (świetny sposób na oszczędzanie w funtach, polecam) gotowa na całodzienny marsz przez miasto. Na początek wschód słońca nad Tamizą z widokiem na dzielnicę finansową. Następnie był piękny Big Ben, Westminster Abbey, Westminster Catedral, Buckingham Palace, Victoria Station (na której miałam nadzieje na super zdjęcia pociągów, ale się przeliczyłam bo wstęp na perony był tylko z biletem), King's Cross Station wraz z peronem 9 i 3/4 oraz sklepem z akcesoriami potterowskimi, który mógłby zawstydzić całą ulicę Pokątną, St. Pancras Station (dworzec dla burżuazji), Regents Park i główny londyński Meczet, Baker Street z Sherlock'iem Holms'em oraz Oxford Street. Na te najsłynniejszej ulicy natknęłam się na ogromną rzeszę ludzi przy stacji metra. Była ona zamknięta z powodu godzin szczytu i zbyt dużej ilości osób na samych stacjach. Wszyscy grzecznie czekali jak bramy ponownie się otworzą, nikt nie krzyczał i nie robił awantur, dzień jak co dzień. Spędziłam również dobrych kilka godzin latając po stacjach metra, szukając najlepszych ujęć samych peronów jak i rozmazanych pociągów, wspaniała zabawa. Londyńskie metro jest najstarsze na świecie, jestem ogólnie fanem pojazdów szynowych każdego rodzaju i tutaj też one miały to swój urok, ale trzeba przyznać, że brytyjska stolica pod tym względem znajduje się daleko za Sankt Petersburgiem i Moskwą. Na koniec dnia ponownie odwiedziłam Buckingham Palace oraz Big Ben'a ale na ciemno. Rozpoczynając dzień właśnie od Big Bena, zrobiłam najlepszy deal tego dnia, było niewiele osób pod samym parlamentem i nikt mi nie przeszkadzał, oprócz jednej modelki i jej świty z wielkimi aparatami i szkłami do nieba na przeogromnych statywach, którzy zajęli moje już wcześniej znalezione miejsce (szukałam inspiracji od fotografów na świecie i mogłam się domyślić, ze to jest własnie to miejsce). Dumnie stanęłam obok ze swoim malutkim sprzętem i z miną profesjonalisty czekałam na swoją kolej, w końcu każdy chce zrobić dobre zdjęcia. Spojrzeli troszkę na mnie z pobłażaniem, ale się nie dałam. W końcu to nie ja musiałam taszczyć 100 kilogramów sprzętu dla jednej modelki. Ot, zaleta bezlusterkowców. Przy pałacu Buckingham już jednak nie miałam tyle szczęścia, ludzi tam było mnóstwo. Niestety nie byłam umówiona wcześniej z królową dlatego musiałam zadowolić się drugim śniadaniem przy fontannie. Dzień upłynął miło i przyjemnie, pogoda dopisała więc zadowolona wróciłam do moich hostów późnym wieczorem.



Kolejny dzień również zapowiadał się pracowicie, wyszłam troszkę później, około 8 i zaczęłam zwiedzanie od Borough Market, następnie London Bridge, Tower of London, Tower Bridge, Leadenhall Market, który był inspiracją do stworzenia ul. Pokątnej. Potem Millenium Bridge, Tate Modern, St. Paul's Cathedral, Temple Church, Royal Courts of Justice, długi spacer nad Tamizą, Florence Nightingale Museum oraz Imperial War Museum. Wieczorem zakończył się mój solo wyjazd. Mogę powiedzieć, że da się jechać w pojedynkę, ja się nie nudziłam, miałam szerokie pole manewru, mogłam spokojnie skupić się na fotografii a przy okazji pomyśleć nad wieloma życiowymi sprawami. Co pomaga, poważnie. Kolejnego dnia już we dwójkę pojechałyśmy do Natural History Museum, następnie do ciekawszego miejsca czyli Camden Town. Jest to sławna dzielnica Londynu, za sprawą kultury alternatywnej oraz dzięki bazarze Camden Market, na którym można znaleźć wszystko. Chcesz mieć kolczyk, zjeść po wenezuelsku albo arabsku, zobaczyć galerię sztuki, kupić glany albo tenisówki? Wszystko znajdziesz na Camden. Zagłębiając się w czeluście tej dzielnicy natknęłyśmy się na ciekawie brzmiący sklep "Cyberdog". Myślałam, że jest to miejsce związane z grami komputerowymi, po części miałam rację, jednak to było trochę inne. Był to sklep głównie odzieżowy, w pierwszej sali pod sufitem były zawieszone balkony na których do bardzo dobrej muzyki elektronicznej tańczyły dwie dziewczyny. Same ciuchy mieniły się we wszystkich kolorach tęczy były bardzo krzykliwe, ciekawie zaprojektowane, z wyczuciem. Idąc dalej w głąb można było spotkać bardzo barwnie ubranych pracowników, na samym dole muzyka zmieniła się w bardziej zmysłową, przeszłyśmy do sklepu erotycznego z gadżetami, pod ścianą w kącie tańczyła pole dance skąpo ubrana kobieta. Podobało mi się, to normalne, nikt się dziwnie nie zachowywał, każdy robił swoje zakupy lub po prostu oglądał wszystko i szedł dalej. Tutaj też został utrzymany klimat całego miejsca, było komputerowo-cyborgowo, lecz zmysłowo i interesująco. Myślałam sobie, że jakby taki sklep był w Rosji to raczej oznaczałby tandetę, kicz oraz bardzo słabą muzykę w rytmie disco. Całe szczęście jak to Diana stwierdziła: "Londyńczycy wyczuwają cienką granicę dobrego smaku". Wieczór zakończyłyśmy małym piwkiem w pubie obok Chinatown oraz wizytą w McDonald'sie pod London Eye. Dalszą część spędziłyśmy w fantastycznej atmosferze z naszymi hostami Agnieszką i Mateuszem, rozmawialiśmy, graliśmy w 5 sekund, wypiliśmy piwko a Diana pokazała nam zdjęcia i opowiedziała o wyprawie do Iranu. Kolejny dzień był dość leniwy, zakupy na Oxford Street (ja raczej w roli gadającego balastu niż fana zakupów) i powrót do Polski.



Wszystko co miałam zobaczyć to zobaczyłam, cel został osiągnięty. Nie wydałam na atrakcje złamanego funta, co w sumie nie jest jakieś trudne bo publiczne największe muzea są za darmo. Z zakładanych 120 funtów, straciłam 80 z czego 40 na samą komunikacje miejską. A jest ona droga, polecam podróże z kartą Oyster (do kupienia w automacie na każdej stacji metra). Nastawiona byłam na eksplorację, dlatego też zrezygnowałam z atrakcji w stylu London Eye czy figury woskowe (bilety od 20 do 30 funtów), w sumie to nie jest mój target więc nie miałam czego żałować a bejmy zostały w kieszeni.


Podsumowując Londyn jest drogi, bardzo drogi. Wynajem mieszkania, transport zbiorowy, jedzenie na mieście dla Polaka to płacz nad portfelem. Dlatego polecam wyjazd i robienie z siebie cebuli. Myślę, że jakbym zarobkowo emigrowała do Wielkiej Brytanii wybrałabym zdecydowanie mniejsze miasto, w którym życie i ludzie tak nie pędzą po tych wszystkich schodach i przejściach dla pieszych. Ci londyńczycy tam się nie kończą oni wiecznie gdzieś biegną, nigdy nie ma spokoju. Co do metra to poruszałam się jedynie w strefie 1 i 2 a wydałam tyle pieniędzy. A co jak ktoś mieszka w strefie 6. Pozostaje rower, których jest mnóstwo, cykliści stoją nawet w rowerowych korkach (sic!). Podziwiam szefów odpowiedzialnych za transport w mieście; te wszystkie Underground'y, Overground'y, DLR'y, tramwaje, autobusy, taksówki, statki oraz 14 dworców kolejowych stworzą niewyobrażalną siatkę na mapie Londynu.



Brytyjczycy z kolei są przemili i nawet jak musną Cię przypadkiem włosem to od razu przeproszą, jednakże jak się odwrócisz plecami to najprawdopodobniej dopiero wtedy powiedzą co naprawdę myślą. Oprócz tego wolą rozmawiać o pogodzie i sprawach przyziemnych niż stawiać na głębokie wyżalanie się nad uczuciami (trochę generalizuję oczywiście).

Podobało mi się, naprawdę mi się podobało, ale następnym razem wybierając ten kierunek, zdecyduję się na małe angielskie miasteczka, najlepiej nad morzem. Nie wiem czy szybko do tego dojdzie bo wciąż bardziej ciągnie mnie na wschód niż za zachód.


Wydatki - 694 zł - 5 dni

Loty: Poznań-Londyn Stansted, Londyn Stansted-Warszawa Modlin (58 zł + 108 zł)

Transport z i na lotnisko w Londynie: 104,90 zł.

Transport Modlin Bus: 23 zł

Życie: 200 zł

Komunikacja miejska: 200 zł


Zapraszam do galerii zdjęć: http://kordiuk.wixsite.com/darkandlight/london





Posts
bottom of page