top of page

Tajwan. Część pierwsza.

Pisanie bloga do łatwych nie należy, bo jak tutaj wziąć się w garść, zaciekawić, napisać coś interesującego, gdy podczas samej podróży tyle się dzieje, że nie ma się po prostu ochoty na siadanie do notowania i sklejanie kolejnych zdań, gdy inny świat leży właśnie kilka centymetrów od ciebie. Wciąż szukam dobrego rozwiązania aby połączyć swoją podróż z chęcią podzielenia się nią z innymi. Nie doszłam jeszcze do tego co jest w tym przypadku najlepsze. Pisanie na bieżąco (Czarnobyl), od razu po powrocie (Londyn), jeszcze później (Rzym), czy w ogóle kilka miesięcy po (Tajwan). Wiem, że teraz jest mi ciężko. Chociaż publikowanie codziennych postów, notowanie w czasie rzeczywistym nie pozwoliło mi na spokojnie delektować się Czarnobylem, to wiem, że na pewno był w tym powiew świeżości. Postaram się aby tutaj, pomimo długiej przerwy zrobić z tego ciekawy wpis. Nie wzięłam jeszcze korepetycji od żadnego blogera, który pomógłby mi w jakiś sposób zamienić mętlik w głowie w jedną czytelną całość.


Nie kryję, że na początku miała być...Hiszpania. Właśnie ten kraj na zachodzie Europy był moim celem na trzytygodniowe wrześniowe wakacje. Wyszło kompletnie inaczej, bardziej na wschód i w azjatyckim klimacie. Nie przekonywała mnie ta Hiszpania, nie mówiłam o niej z wypiekami na twarzy, nie czułam jej, a może i nawet nie chciałam tam jechać i w myślach pojawiały się co chwilę nowe plany. Natomiast w międzyczasie zaproszenie na Tajwan wisiało w powietrzu dobre dwa lata, co jakiś czas odnawiane przy każdej okazji. To wszystko za sprawą Agnieszki (mojej bardzo dobrej kumpeli ze studiów), która za miłością pojechała właśnie na tą egzotyczną wyspę, wzięła ślub w stylu buddyjskim, urodziła Kubę i jest szczęśliwa. Mogę przysiąc, ze zapraszała mnie tam nawet jak jeszcze dobrze nie wyjechała z Polski. Wiedziałam, że kiedyś, któregoś dnia spakuję się i do niej pojadę, nie wiedziałam jednak, że nastąpi to tak szybko. Hiszpania zbladła jak kolejny raz Aga wspomniała o Tajwanie. Powiedziałam, że skonsultuję sprawę z moim podróżniczym kompanem i dam odpowiedź. Długo nikogo nie trzeba było przekonywać, jak zwykle. Spytałam się tylko ile normalnie kosztują bilety i po tygodniu miałam już rezerwację na swoim koncie.

Źródło: google.pl


Przygoda rozpoczęła się od zapakowania się do samolotu linii Air China, przy akompaniamencie delikatnej chińskiej muzyczki, wypełniającej całą kabinę. Moje szczęście było przeogromne jak na swoim miejscu zobaczyłam podusie i kocyk, który miał mi umilić dziewięciogodzinny lot do Pekinu. W stolicy Chin wylądowałyśmy o czwartej nad ranem, wychodząc z samolotu na płytę lotniska po raz pierwszy w życiu doświadczyłam oddychania w egzotycznym, wilgotnym klimacie, pomimo nocnej pory powietrze było piekielnie wilgotne i pierwsze próby złapania powietrza okazały się wielką trudnością.


Polacy wybierający się na Tajwan nie potrzebują wizy, otrzymuje się ją bezpośrednio na pieczątce w paszporcie, pobyt może trwać 90 dni. Do samych Chin wiza jest niezbędna, jednak jeśli nie wychodzimy na zewnątrz, wystarczy tylko przejść przez międzynarodowy transfer, który oczywiście trwa wieki. Nie byłam nigdy w Chinach, ale na samym lotnisku było czuć napiętą atmosferę i mało ogólnego luzu. Podobnie ja w Rosji, może to reżim powoduje takie podobieństwa. Wszystko takie na picuś glancuś. Ale co najważniejsze woda z dystrybutora jest za darmo! Po przebiciu się przez kwestie formalne, wystarczyło tylko poczekać na lot Air China do Tajpej. Na miejscu czekało nas dalsze załatwianie spraw paszportowych w kolejce dla "obcych" razem z licznymi Koreańczykami, Chińczykami, Filipińczykami i Niemcami, których wszędzie jest pełno. Długo kazałyśmy czekać całej naszej tajwańskiej rodzinie czyli Agnieszce, Justinowi oraz Kubie. Powitali nas bardzo gorąco! Oprócz tego, że dawno się nie widziałyśmy z Agą i bardzo się cieszyłam z tego spotkania to dosłownie było gorąco. To jest najważniejsza kwestia. Do zapamiętania. Codziennie, przez trzy tygodnie, było ponad 35 stopni, wilgotność sięgała 100%, a my byłyśmy wiecznie upocone. Nawet w nocy gdzie temperatura spadała do jakiś 30 stopni. Na Tajwańczykach nie robiło to żadnego wrażenia a my powoli starałyśmy się do tego przyzwyczaić.


Wymieniliśmy amerykańskie dolary (można jeszcze zabrać ze sobą euro, ale zdecydowanie korzystniej dolary), okazało się, że "stare" banknoty czyli takie z produkcji do 2006 roku można wymienić dopłacając jednego dolara. Ździerstwo. Co do pieniążków to można w przybliżeniu przeliczyć, że sto dolarów tajwańskich to dziesięć złotych. Na Tajwanie nie mają groszy. Kupiliśmy jeszcze kartę sim na trzydzieści dni za sto złotych z nieograniczonym internetem, co znacznie ułatwiało wszystko, nie spodziewałam się takiego uproszczenia, zwłaszcza, że sieć na Tajwanie działa wszędzie. W górach i pod ziemią w metrze. Chociaż my i tak często korzystałyśmy z przewodnika w języku angielskim z wydawnictwa Lonely Planet.

Tajwańskie dolary

Zapakowaliśmy się do auta i pognaliśmy do domu Agi w Taoyuan, blisko lotniska na obrzeżach stolicy Tajwanu, Taipei. Po drodze zahaczyliśmy o najlepszą knajpę z Bubble Tea - herbatę najczęściej Oolong, ale może też być zielona lub każda inna, mrożona, często z mlekiem z dodatkiem tapioki z rozmiarach od małych kuleczek do większych w zależności od upodobań. Bubble Tea narodziła się w Taichung oraz Tainanie w latach osiemdziesiątych. Jest to niebywale fantastyczny sposób ochłodzenia się w codzienne upalne dni. Co jeszcze fajniejsze, może sobie takie herbaty zabrać na wynos w siatkę ponieważ wieczko jest zgrzewane do kubka, idealny pomysł. Średni koszt za dużą herbatę to cztery lub pięć złotych.

Po długiej przeprawie trafiliśmy do domu, odświeżyliśmy się i byłyśmy gotowi do drogi. Aga, Justin i Kuba na pierwszy rzut, zabrali nas do świątyni Guan-Yin, która jak się dowiedzieliśmy, biorąc pod uwagę hierarchię, jest od razu za Buddą. Oniemiałam jak zobaczyłam najprawdziwszą świątynię, pełną bogów, ołtarzy, smoków i darów. Mogliśmy na własne oczy ujrzeć w jaki sposób modlą się wyznawcy buddyzmu oraz taoizmu.

Swój pierwszy dzień na Tajwanie zakończyliśmy w knajpie Sushi Express, gdzie mogłam zjeść sushi jakiego jeszcze nigdy nie miałam okazji spróbować. Były owoce morza, kałamarnice, ośmiornice, małże, jednak nie przekonało mnie to tak jak suszone mięso i kraby. Wróciliśmy do domu i po 15 godzinach snu (ten głupi jet-lag) byliśmy gotowi do naszej podróży.

Świątynia GuanYin - bóg mądrości


Drugiego dnia pojechaliśmy do Świątyni Konfucjusza - konfucjanizm - nurt filozoficzno-religijny zapoczątkowany w Chinach przez Konfucjusza, trudno stwierdzić, czy to religia czy filozofia. Głosi ona, że zbudowanie społeczeństwa idealnego i pokoju na świecie wynika z zachowania tradycji, czystości, ładu i porządku. Sama świątynia nie była jakaś nadzwyczajna, zwłaszcza, że chodziliśmy w deszczu (sic!), który dziwnym sposobem zaczął padać dopiero jak wylądowaliśmy na Tajwanie. Podczas swobodnego chodzenia między ołtarzami, udało mi się podczepić pod jakieś szkolenie z fotografowania, nie powiem, że wtopiłam się w tłum, bo odstawałam wyglądem ale bardzo chciałam sprawiać wrażenie profesjonalnego fotografa, wyciągnęłam swój malutki aparat, bo oto przede mną pozowała specjalnie na tą okazję przygotowana modelka, po prostu skorzystałam z okazji!

Świątynia Konfucjusza - lekcje fotografii


Muszę też oczywiście wspomnieć o tym, że co chwilę zasypywaliśmy Agę i Justina milionem pytań na temat wszystkiego co nas otacza, o tradycje, sposoby bycia, mieszkania, religię, po prostu wszystko. Nie mieli ani chwili wytchnienia, w samochodzie, w windzie, podczas śniadania. Z przyjemnością odpowiadali, a nawet jak ich to wkurzało to nie sprawiali takiego wrażenia. My myśleliśmy na początku, że będzie rozmawiać tylko po angielsku, jednak okazało się, że Justin nas rozumie i swobodnie posługuje się polskim. Ale często też jak było więcej do powiedzenia przechodziliśmy to przechodziliśmy bez problemu na angielski.

Po odwiedzinach u Konfucjusza udaliśmy się wspólnie do Świątyni Bao'an, tym razem taoistycznej - tradycyjnego chińskiego systemu filozoficznego, stworzonego przez Laozi'ego w VI wieku p.n.e, oraz taoizmu religijnego, który powstał już w naszej erze w II wieku. Taoizm otwarty jest na zapożyczenia z innych wierzeń takich jak buddyzm, szamanizm czy chrześcijaństwo. Związany jest również ze znanym biało czarnym znakiem yin i yang. Warto wspomnieć, że wstęp do wszystkich świątyń jest darmowy, obojętnie jakie sławne by nie były, jeżeli ktokolwiek będzie chciał od Was zapłatę to na pewno coś jest nie tak.

Po całym dniu spędzonym w temacie religijnym, udaliśmy się na wieczerzę do knajpy Hong Kong, zjedliśmy tam przepyszne warzywa z ryżem, pyzy z czarnego sezamu, ciasto rzodkiewkowe i makaron z mięsem.


Hong Kong - kolacja po owocnym dniu



Trzeciego dnia wspólnie pojechaliśmy samochodem do wodospadów Wulai, mniej więcej godzinę drogi od Tajpej. Szlak wiódł nas przez przepiękne górskie serpentyny, mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki na miasto oraz otaczającą go dziką dżunglę. Wodospad był ogromny, niestety słońce skutecznie przeszkadzało w uchwyceniu jego zalet w obiektywie aparatu, chociaż bardzo się starałam. Niestety nie dane nam było również pochodzić po górach i zobaczyć więcej wodospadów, ze względu na zniszczone przez tajfun szlaki. Będąc w Wulai dowiedzieliśmy się więcej o Aborygenach czyli głównej ludności, która zamieszkiwała Tajwan w czasach podbojów przez inne nacje. Niektórzy tylko z nimi handlowali, natomiast inni chcieli ich sobie podporządkować. Aktualnie na wyspie, żyją tysiące Aborygenów, w ich dowodach osobistych wyszczególnione jest pochodzenie, wiele z nich jest chrześcijanami. Trudno ich odróżnić od Tajwańczyków, jednak niektórzy mają jeszcze charakterystyczne tatuaże na twarzy. U kobiet kiedyś stanowiły potwierdzenie ich zdolności w tkaniu okrycia oraz koszy do przenoszenia żywności, natomiast u mężczyzn w polowaniu. Dla Aborygenów tatuaże były bardzo ważne, stanowią one o pozycji oraz o gotowości do zawarcia małżeństwa.


Aborygeni



Chrześcijański Kościół - Matka Boska z aborygeńskim tatuażem



Wodospad Wulai


Spędziliśmy razem z Agnieszką, Justinem i Kubą trzy dni wprowadzające nas w tajwański klimat. Nauczyliśmy się mówić "dzień dobry", "dobrze" i "dziękuję", co za każdym razem wywoływało na twarzach mieszkańców niebywały uśmiech. Mogę teraz powiedzieć, że lokalsi są bardzo otwarci, gościnni, pomocni, uśmiechnięci i tolerancyjni. Kilka razy postaram się Wam to udowodnić. Mogę jeszcze powiedzieć, że czuliśmy się z nimi bezpiecznie, nie widziałyśmy grupek spod ciemnej gwiazdy zaczepiających przechodniów, podejrzanych typów, czy ciemnych dziwnych uliczek od których wieje grozą. Nastał kolejny dzień w którym, wybrałyśmy się same, już bez naszej tajwańskiej rodziny, wprost do Tajpej. Złapałyśmy metro, potem drugie i w pocie czoła przy 35 stopniowym upale, zaczęliśmy swoją część podróży. Przed sobą mieliśmy wielkie miasto, które aż prosiło aby je bliżej poznać. Nie było konkretnego planu na zwiedzanie, spojrzeliśmy na mapę i zaczęliśmy od Chang-kai Shek Memorial Hall, następnie był Presidental Palace, okoliczne parki, Świątynia Longshan i Tamsui - czyli końcowa stacja czerwonej linii metra. Ale o tym opowiem już w kolejnej części.


Posts
bottom of page