top of page

Tajwan. Część druga.

Na wstępie drugiego wpisu postanowiłam przybliżyć małą część historyczną oraz sytuację kraju na arenie międzynarodowej. W 1517 roku Tajwan został odkryty przez Portugalczyków, którzy płynąc w stronę Japonii zauważyli wyspę, którą okrzyknęli mianem "Ilha Formosa" (piękna wyspa). Aktualnie hasło to można napotkać na ulotkach promocyjnych oraz stronach internetowych. Swoje kolonie założyli tutaj Holendrzy, sprowadzając chińskich osadników, co spowodowało zasiedlenie wyspy oraz konflikty z Aborygenami. Były też epizody podboju Tajwanu przez Chiny, co spowodowało przyłączenie wyspy do tego kraju. W pewnym momencie Tajwan został przekazany Japonii, natomiast po II wojnie Światowej w 1945 roku powrócił do Chin.

W międzyczasie od 1912 roku, po obaleniu dynastii Qing w Chinach odbywała się walka polityczna pomiędzy zwolennikami komunizmu oraz rewolucjonistami, którzy stawiali na demokrację. Swoje trzy grosze dorzucił Sun Jat-sen, chiński polityk, przywódca i twórca Kuomintangu (Chińska Partia Narodowa). Uznawany za prekursora rewolucji demokratycznej oraz ojca nowoczesnych i demokratycznych Chin, który odegrał znaczącą rolę w obaleniu dynastii Qing.

Po licznych porażkach na linii komuniści-demokracji oraz śmierci Sun Jat-sen'a, Kuomintang podzielił się na dwie frakcje. Jedna prowadzona była przez protegowanego Sun Jat-sena czyli Czang Kaj-szek'a oraz Wang Jingwei'a, byłego współpracownika Sun Jat-sen'a. Każdy z nich miał swoje racje i myślał, ze lepiej od drugiego prowadzi zrodzoną ideologię demokracji, jednakże ten drugi zaczął wyznawać bardziej komunistyczną wiarę. Rozpoczęła się wojna domowa, wygrana przez Mao Zedonga, zwolennika komunizmu. Powstała Chińska Republika Ludowa. Znamy ją dzisiaj jako nowoczesne reżimowe Chiny. Zwolennicy demokracji i ich lider Czang Kaj-szek musieli spakować zabawki i uciec w trybie pilnym na Tajwan. Warto tylko dodać, że w wielu przypadkach do konfliktów włączał się Związek Radziecki. Stwierdzam tylko fakt, a wnioski nasuwają się same.

​​

Sun Jat-sen


Podsumowując chciałam powiedzieć jedną rzecz - Tajwan jako kraj otwarty, tolerancyjny, nowoczesny, prowadzony według filozofii politycznej Sun Jat-sen'a, opartej na trzech zasadach ludowych - nacjonalizm, demokracja i socjalizm, jest właśnie tymi prawdziwymi Chinami, które były kiedyś i które mogłyby być teraz, gdyby nie wygrana partii komunistycznej oraz reżim.


Polska posiada aktywne kontakty handlowe i kulturalne z Tajwanem, dzięki temu powołano Warszawskie Biuro Handlowe w Tajpej oraz Biuro Kulturalno-Gospodarcze Tajpej w Warszawie. Obie instytucje podległe są właściwym ministerstwom spraw zagranicznych, pełnią role dyplomatyczne oraz konsularne. Sam Tajwan jest uznawany przez następujące państwa: ​



Jak widać są to kraje mniej znaczące w świecie. W przypadku jeżeli jakieś państwo uzna Tajwan za samodzielny kraj, Chiny zrywają współpracę z tym państwem (jest to pewnie bardziej skomplikowane, ale tak w skrócie). Myślę, że Stanom Zjednoczonym się to nie opłaca. Warto też zaznaczyć, że Tajwan jest bardzo rozwinięty przemysłowo, działa w nim kilka elektrowni jądrowych. W eksporcie dominuje elektronika. Tajwańskie firmy to bardzo znane nam Acer oraz ASUS. Tak już wspomniałam Tajwan posiada rozbudowany internet komórkowy, działa on po prostu wszędzie, jest miło, szybko i przyjemnie. Po powrocie do Polski bardzo się rozczarowałam naszym. Jeżeli chodzi o smartfony, to dominuje iPhone ze stajni Apple'a. Tajwańczycy tak uwielbiają iPhony, wykupują je masowo i do tego każdy nowy model. Dlatego Tajwan jako jedyny dostąpił zaszczytu kilkudniowej wcześniejszej premiery nowego jabłuszka przed wszystkimi innymi na całym globie! Mogę jeszcze powiedzieć, że mniej więcej każdy rodzaj, iPhone, iPad czy iPod jest tańszy u nich o około 1000 zł!

Dobrze, już koniec z tymi informacjami, wróćmy do naszej podróży. Agnieszka z samego rana podrzuciła nas na najbliższą stację metra linii żółtej. Był to moment w którym rozpoczęliśmy samotne zwiedzanie. Kupiliśmy 5-day pass (swoją drogą to się nie opłaca, doszliśmy również do wniosku, że najczęściej pass'y się nie opłacają, zapamiętaliśmy na przyszłość). Dlatego następnym razem, jak poruszaliśmy się po mieście bez biletu, a na żetony, szukaliśmy jak najtańszej opcji dojazdu, nieważne, że dłuższej. Naszym zadaniem było generalnie pojechać do centrum i iść przed siebie. Spojrzałyśmy na mapę zgarniętą z metra, co pomogło nam ogarnąć, gdzie najlepiej wysiąść aby zobaczyć Mauzoleum Czang Kaj-szek'a (kto to jest już wiecie). Sam budynek jest wielki i imponujący, w środku znajduje się miejsce pochówku Czang Kaj-szek'a. Ciekawostką jest uroczysta zmiana warty odbywająca się co godzinę. Akurat udało nam się na nią wpaść i na własne oczy zobaczyć bezbłędną i zsynchronizowaną wymianę żołnierzy.

​​

Mauzoleum Czang Kai-szek'a

​​

Uroczysta zmiana warty w Mauzoleum



Następnie na naszym szlaku pieszym pojawił się Pałac Prezydencki, który nie robił żadnego wrażenia. Obok niego znajdował się piękny park w którym zjedliśmy drugie śniadanie, kanapeczki-trójkąciki a'la sushi, zakupione w genialnym sklepie 7-Eleven (taka nasza Żabka, jednak milion lat później). Bardzo podoba mi się motyw darmowej toalety, a także miejsca w którym można usiąść przy stoliczku, zjeść po taniości makaron z mikrofalówki, a co najważniejsze posiedzieć w klimatyzacji. Wychodząc ze sklepu wystarczy rzucić okiem dookoła, a już w oddali widać kolejny. Wniosek? Nie trzeba do miasta zabierać prowiantu ani wody, co znacznie wszystko ułatwia. Wrócę jeszcze do tego.

Kolejnym miejscem, o którym warto wspomnieć, jest bardzo znana Świątynia Longshan. Została zbudowana w 1738 roku, jednak po bombardowaniu Tajpej przez Amerykanów w 1945 roku, została odbudowana od podstaw. Jest jedną z największych atrakcji Tajpej. Formalnie poświęcona jest bogini Guan'yin, jednak w praktyce stanowi również miejsce kultu wielu innych bóstw buddyjskich, taoistycznych oraz konfucjańskich. Generalnie zasada jest taka, że wchodząc do Świątyni, wyznawcy kupują i odpalają kadzidełka. Powinni się modlić przy ołtarzu do czasu aż się wypalą, jednak tak naprawdę wbijają je w specjalnie do tego przygotowane miejsce. Stąd bierze się magiczny zapach w Świątyniach, który nadaje im klimatu. Wyznawcy modlą się do bogów w zależności od potrzeb. Jak jest sesja egzaminacyjna to oblegany jest ołtarz z bogiem mądrości, jeżeli chorują, bądź chcą więcej hajsu, udają się do innego boga.

W ogóle bardzo podoba mi się połączenie tego wszystkiego, idziesz do świątyni buddyjskiej, ale są tam też bogowie taoistyczni, nie ma problemu. A generalnie chodzi o to żeby być dobrym człowiekiem. Ja to kupuję!

Udało nam się również czystym przypadkiem zobaczyć mnichów śpiewających religijne pieśni, co jeszcze bardziej potęgowało klimat tego miejsca.

Świątynia Longshan

Po małym odpoczynku i rzuceniu okiem na mapę postanowiliśmy zapakować się w metro i udać na sam koniec linii czerwonej, do Tamsui. Tam w jednej z mniej lub bardziej podejrzanych knajp zjedliśmy ramen i bento (trochę ryżu, nuggetsów, warzyw w jednym pudełku) oraz zupę "nic". Zapytałam potem Agę co to jest, i powiedziała, że dosłownie jest to zupa "nic" bo zrobiona została z dziwnego bulionu z wodą i szczypiorkiem, totalnie bez smaku. Po wieczerzy udałyśmy się spacerkiem na deptak wzdłuż rzeki, która kilkaset metrów dalej wpada do oceanu. Zakupiliśmy pamiątki (magnesy!) po bardzo dobrej cenie i ruszyłyśmy oglądać przepiękny zachód słońca.

​​

Kolejny dzień był poświęcony zwierzakom w tajpejskim ZOO. Przygotowaliśmy się solidnie do tej wyprawy na drugi koniec miasta, do ostatniej stacji brązowej linii metra. Kupiliśmy prowiant w 7-Eleven: wodę, trójkąciki sushi i mrożoną herbatę bez cukru. Oczywiście, nie doceniliśmy potęgi sieci 7-Eleven, ponieważ po przekroczeniu progu ZOO naszym oczom ukazał się w pełni wyposażony sklep oraz McDonald's! Teraz już wiem, że obojętnie gdzie pójdziemy, nawet na największe zadupie, bądź szczyt górski na pewno będzie tam 7-Eleven lub jego konkurencja, Family Mart. Chciałam jeszcze nadmienić, że dopiero po kilku dniach w tej gorączce nauczyliśmy się pić bardzo dużo płynów, żeby zachować fizjologiczną możliwość oddawania moczu. Przez pierwsze dni człowiek tak się pocił, więc nie czuł potrzeby i nie pamiętał o takiej podstawie. Po pewnym czasie wszystko wróciły do normy. W samym ZOO można spędzić całe dnie, jest ogromne i bardzo ciekawe. Jeżeli już są słonie to azjatyckie i afrykańskie, jeżeli żyrafy to azjatyckie i afrykańskie. Oczywiście lwy, tygrysy i inne. Są także pingwiny, które żyją w wielkiej lodówce. Pandy zdecydowanie skradły serca turystom, są słodkie i takie pokraczne, że fantastycznie się je obserwuje. Były też amerykańskie bizony, jednak jakieś takie wychudzone. Oczywiście kupa egzotycznych węży, pająków, szympansów, goryli i innych małp. Po zwierzakach wybraliśmy się na gondolę, która poruszając się ponad dżunglą kierowała się poza obręb miasta aż do stacji Maokong, gdzie mogliśmy wypić pyszną herbatę Oolong, za cały dzbanek zapłaciliśmy 30 zł, więc musiała być pyszna! Sącząc powoli herbatę, patrząc na piękna panoramę oraz górujące nad miastem Tajpej 101 (przez pewien czas najwyższy budynek na świecie), cieszyliśmy się, że dane nam jest podróżować i widzieć takie wspaniałe miejsca jak Tajwan. A wiemy, że jeszcze sporo przed nami. Po prostu szczęście!​

​​

ZOO w Tajpej



Moim prywatnym celem było odwiedzenie Tajpej 101 (wysokości całkowita to 509,2 m), czyli jeszcze do niedawna najwyższy budynek na świecie. W 2010 roku stracił na stanowisko na rzecz Burdż Dubaj lub Burdż Chalifa, wzniesiony w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Poza wysokością (101 pięter), budynek mieści w sobie setek biur, galerię handlową (taką dla bogaczy), punkt widokowy oraz co najważniejsze ma "dumper'a" czyli kulę-stabilizator, umieszczoną w samym środku na poziomie 89 piętra, która pochłania ponad 40% drgań spowodowanych trzęsieniem ziemi oraz opiera się huraganom, które często nawiedzają Tajwan. Widok z Tajpej 101 jest zachwycający, oczywiście przy pięknej pogodzie, której nie doświadczyliśmy. Pomimo tego bardzo się cieszę z tych odwiedzin. Cena to około 70 zł, więc znacznie więcej niż normalnie zakłada mój budżet na takie atrakcje. Jednak czystym przypadkiem znalazłam aplikację o nazwie "Klook", w której można było kupić bilet aż 20 zł taniej!

Mogę jeszcze dodać, że windy zostały wpisane do księgi rekordów Guinnessa, potrafią dotrzeć na 89 piętro w czasie 37 sekund, niesamowite uczucie. Ten dzień poświęciliśmy w całości na ten wieżowiec, więc po wizycie w środku, nadszedł moment na wspinaczkę po schodach w upale na górę (Elephant Mountain), z której można podziwiać wspaniały widok na miasto i... Tajpej 101, rzecz jasna. Z racji mojego zamiłowania do zdjęć, czekaliśmy do wieczora, aby uchwycić obydwie pory dnia. Było miło i sympatycznie, poza potem spływającym nam po plecach, nogach i brzuchu wodospadami.

​​​

Tajpej 101

​ Dumper w Tajpej 101 - pochłaniający drgania

W Tajpej zobaczyliśmy jeszcze Muzeum Narodowe, które według przewodników jest super ekstra fantastyczne, ale na nas nie zrobiło żadnego wrażenia. Ot, głównie chińska zastawa stołowa oraz największy skarb tego muzeum czyli kapusta (!) pekińska (!) zrobiona z jakiegoś mega drogiego szlachetnego kamienia, która pierwotnie należała do jakiejś księżniczki z dynastii Qing. Mi po prostu brakowało broni i chińskich zbroi rodem z Mulan.

Swoją drogą Mulan to moja ulubiona bajka! Ale samą wycieczkę do muzeum zdecydowanie nagrodził widok najlepszego parku miejskiego, jakiego w swoim życiu widziałam! Takie niepozorny nigdzie niezaznaczony Shuangxi Park! były tam dziesiątki ogromnych lilii wodnych, przepięknych!

​​

Kapusta pekińska w Muzeum Narodowym

​​

Shuangxi Park

Z racji braku czasu nie udało nam się zobaczyć: Yehliu (park geologiczny), Pingxi (bardzo ciekawej dzielnicy Nowego Tajpej, przez którą przejeżdża pociąg), Shifen (stare miasto i wodospad) oraz plaży w Fulong, na której można się kąpać. Jest to w sumie ciekawa sprawa. Tajwańczycy się nie kąpią pomimo tego, że mieszkają na pięknej, egzotycznej wyspie. Ponieważ: boją się i nie lubią słońca, twierdzą, że jest niebezpiecznie oraz nie będą się kąpać bez ratownika, których oczywiście nigdzie nie ma. Niebywałe. Nie ma tam turystyki kąpielowej poza Kenting, bogatego miasta na południu wyspy. Tam są rajskie plaże i zakładam, że też ratownicy.


Zdecydowaliśmy, że zapakujemy się jednego dnia do autobusu i pojedziemy do Jiu Fen, pięknego miasta, położonego na wzgórzu, które może poszczycić się bardzo starą ulicą na której jest targ, z rzeczami wszelakimi. Dodatkowo w bliskiej odległości są piękne góry z widokiem na ocean. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy mieli odpuścić wejście na szczyt, dlatego też zabraliśmy się w pocie czoła do roboty. Będąc już na szczycie, zostaliśmy zagadani przez tajwańskie małżeństwo w średnim wieku. Bardzo łamanym angielskim bardzo chcieli powiedzieć "welcome to Taiwan". Pytali się skąd jesteśmy, myślę że zrozumieli Holland zamiast Poland, ale to nie jest ważne, bardzo się cieszyli na nasz widok. W ruch poszły aparaty, a na koniec dostaliśmy od nich drożdżówki. W międzyczasie dołączyła do nas dziewczyna, Niemka. Niestety miała tak bardzo niemiecki akcent, że tylko się uśmiechałam udając, że wiem co do mnie mówi. Swoją drogą później spotkałyśmy ją w Hualien. Po odpoczynku, drożdżówkach oraz nacieszeniu się oceanem, zeszłyśmy do starego miasta. Targ robił ogromne wrażenie, tyle ludzi, jedzenia, pamiątek i wszystkiego co tylko można było sobie wymarzyć. W powietrzu unosiły się przyjemne zapachy tajwańskiego jedzenia mieszające się raz po raz z piekielnie śmierdzącym przysmakiem Tajwanu, czyli sfermentowanym tofu (stinky tofu) oraz stuletnimi jajami. Oczywiście nie maja one stu lat, ale pozostawia się je na tyle czasu gdzieś, aż nie dostaną zielonego koloru. Natomiast inaczej jest z jajami gotowanymi w herbacie, są bardzo dobre. Innych się tutaj nie uświadczy. Zakończyłyśmy swoją wyprawę do Jiu Fen przepłacając na Bubble Tea (9 zł!).

​​

Widok na ocean w Jiu Fen​​

Targ w Jiu Fen

Żeby jakoś pogrupować całą podróż, zwiedzanie Tajpej opisałam jednym ciągiem, ale prawda jest taka, że byliśmy w stolicy kilka dni po czym ruszyliśmy do Hualien (Park Narodowy Taroko) i znowu wróciliśmy do Agnieszki i Justina, którzy mieszkają pod Tajpej w Taoyuan, aby zabrać się z nimi do Taichung. W tym mieście mieszkają rodzice Justina. Właśnie tam mieliśmy zobaczyć, jak wygląda typowy tajwański dom.

Tak naprawdę większość wyjazdu była podporządkowana pod ten właśnie wyjazd do Taichung. Nie stanowiło to najmniejszego problemu, po prostu trzeba było dostosować do tego resztę. I właśnie Hualien było pewnego rodzaju problemem, wiedziałam, że będzie trudność w dotarciu tam, jest to bardzo turystyczne miejsce, a bilety na pociąg sprzedają się jak świeże bułeczki. Wiadomo, że naszym celem było przemieszczenie się tam najtaniej jak się da. Dlatego już na wstępie odrzuciłyśmy szybką kolej (HSR - High Speed Railway). Na szczęście Justin znalazł jakieś ostatnie bilety na "wolny pociąg" i udało się wszystko dopasować. Bilet wydrukowaliśmy w 7-Eleven, co było ogromnym uproszczeniem. Na bilecie widniały numery miejsc oraz wagon (nr 9). Oczywiście, jakby inaczej, pociąg kończył się na wagonie nr 8. Typowe.

​​

Park Narodowy Taroko

No ale po co jechaliśmy do Hualien? Po to, żeby połazić po górach w Parku Narodowym Taroko. Zarezerwowałam pierwszy podczas tej podróży nocleg, w Wow Hostelu, na dwa dni, w wieloosobowym dormitorium. Okazało się, że w cenie jeszcze było śniadanie. Czego więcej trzeba? Dojazd z Hualien do Parku trwał jakieś dwie godzinki, ale widoki umilały podróż. Pierwszego dnia, narzuciliśmy lżejsze szlaki. Szliśmy wzdłuż pięknej, kryształowej rzeki w dolinie pomiędzy wysokimi górami, pokrytymi dżunglą. Widzicie to oczami wyobraźni? Ja często przed snem.

​​

Park Narodowy Taroko

Nasz czas w Taroko ograniczony był do godziny odjazdu powrotnego autobusu. Odrzuciłyśmy propozycję dwóch Chinek (Tajwanek, Koreanek?), które poprzedniego dnia zaproponowały nam wspólny wynajem auta. Jednak niezależność jest w cenie, a nie wiadomo czy owe dziewczyny chodzą po górach często czy przypadkiem na środku szlaku będą chciały zawrócić bo: gorąco, duszno, mokro, pająki, węże, wody nie ma tyle, jedzenia brak - niepotrzebne skreślić. Nakarmione pięknymi widokami wróciliśmy do miasta. Nastał czas jakiejś wieczerzy. Mój podróżniczy kompan znalazł najlepszą knajpę EVER! Wegetariańską opcję "all you can eat" za całe 200 dolarów (20 zł)! Wytoczyliśmy się z tej knajpy ledwo trzymając się na nogach z przejedzenia. Wróciliśmy wykończeni do hostelu, w którym musieliśmy jeszcze skorzystać w komputera i znaleźć hosta na Couchsurfingu na nasz wypad do Kaohsiung. Skutecznie nam w tym przeszkadzała pewna bardzo sympatyczna Niemka (inna niż wcześniej), która zapraszała nas do siebie do Frankfurtu za kilka miesięcy jak wróci z Nowej Zelandii. Tajwan był tylko jej międzylądowaniem. W trakcie tej rozmowy znalazłam idealną kandydatkę do przenocowania nas (swoją drogą po kilku dniach odpisała, że nas przyjmie).


Wegetariańska knajpa "all you can eat"

W kolejnym dniu postanowiliśmy przejść dalej położone szlaki. Plan troszkę nie wyszedł, ponieważ jedna trasa była zamknięta z powodu remontu, druga z powodu niedawnego tajfunu. Dlatego poszliśmy jakimś totalnie innym szlakiem, na którym spotkaliśmy makaki. Nastąpiła chwila konsternacji, w której obie strony przyglądały się sobie w zaciekawieniem i lekką wrogością. Wpadłam na genialny pomysł, aby podejść bliżej, bo zapewne makaki uciekną dalej, i tak też się stało. Jednak zauważyliśmy, że mają młode, a to ostudziło naszą chęć do dalszego marszu. W tym momencie małpy przestały się cofać, zgodnie z założeniem, a po prostu ruszyły na nas. Niewiele myśląc instynktownie wydaliśmy z siebie głośne dźwięki i krzyki, by je przestraszyć. Nie wiem, czy faktycznie się przestraszyły, czy po prostu bardzo zdziwiły, ale przynajmniej się zatrzymały. Odwróciliśmy się i pobiegliśmy przed siebie, co nie było najmądrzejszą rzeczą, bo po takim okazaniu słabości, małpy ze zdwojoną siłę ruszyły za nami. Dlatego wróciliśmy do "ŁAAAAA" i "ŁOOOO". Kilka razy poskutkowało i w końcu zniknęliśmy za zakrętem, gdzie już nas nie goniły. W ZOO nie było napisane co robić jak makak na Ciebie biegnie! Aczkolwiek poradniki mówią wyraźnie, aby oddać rzeczy, które makaki wezmą w swoje łapska. Ha, już widzę jak oddaję im aparat! Z miękkimi kolankami wróciliśmy na przystanek autobusowy w stronę hostelu. Warto nadmienić, że w całym Taroko można spotkać dzikie zwierzęta, w końcu to dżungla. A przy każdej możliwej okazji widoczne są tablice ostrzegawcze informujące o jadowitych wężach, pająkach i szerszeniach.

​​

Makaki

​​Tablice ostrzegawcze w Taroko

Po tych przygodach wróciliśmy z powrotem "wolnym" pociągiem do Tajpej, do Agi i Justina, aby wyruszyć z nimi do rodziców w Taichung. Na tym kończę część drugą. Zapraszam na część trzecią i ostatnią, w której opowiem o Taichung, Sun Moon Lake, Changhua oraz Kaohsiung. A także podsumuję wszelkie informacje o Tajwanie, Tajwańczykach i ich obyczajach. Przedstawię także rozkład wydatków i ostateczną cenę, jaką zapłaciłam za trzytygodniową podróż po Tajwanie. Zapraszam!

Posts
bottom of page