top of page

Tajwan. Część trzecia.

Na początku trzeciego i zarazem ostatniego wpisu relacjonującego podróż na Tajwan, chciałam podzielić się faktami, obyczajami oraz tradycjami. Będzie miło, lekko, przyjemnie i od punktów. Następnie pojedziemy do Taichung, Sun Moon Lake, Changhua i Kaohsiung. Na koniec przedstawię koszty całej wyprawy.


1. Na wyspie nie spotka się mieszkań z numerem 4 - ta liczba przynosi pecha.

2. Każda rodzina posiada specjalny garnek do gotowania ryżu na parze.

3. Dzieci bardzo długo mieszkają z rodzicami. Jeżeli chcą się spotkać z partnerem sam na sam, wynajmują motele na godziny.

4. Bardzo dbają o recykling, jednak w sklepie nawet jedną najmniejszą rzecz potrafią zapakować w foliówkę.

5. Paliwo kosztuje 2 zł 50 gr za litr.

6. Podczas przejazdu autostradą stosuje się winiety.

7. Pielęgniarki pracują na ośmiogodzinne zmiany.

8. Niedługo wprowadzone zostaną przepisy pozwalające na małżeństwa jednopłciowe.

9. Zdając na prawo jazdy kursant uczy się głównie na placu manewrowym. Dopiero w tym roku zmieniły się przepisy i wyjeżdżają również na ulicę.

10. Najczęściej spotykane samochody to te z automatyczną skrzynią biegów.

11. To, że na skrzyżowaniu pali się zielone, nie musi oznaczać, że spokojnie możesz przez nie przejść.

12. Do ślubu panna młoda powinna iść z parasolką, żeby bogowie nie dostrzegli i nie byli źli na to, że jest to Twój szczęśliwy dzień no i, że jesteś najważniejsza.

13. Kiedy auto z panną młodą odjeżdża powinno być oblane wiadrem z wodą aby oczyścić nową drogę życia.

14. Na weselu, przed wejściem siedzi komisja, która sprawdza kto przyszedł i ile dał w kopercie. Jest to odnotowywane. Następnym razem gdy małżeństwo wybierze się na ślub któregoś z gości, powinno podarować tyle samo albo więcej pieniędzy.

15. Jak kobieta wychodzi za mąż to rodzina powinna sprezentować gościom drogą trzypiętrową bombonierkę.

16. Jak w rodzinie urodzi się syn to daje się sąsiadom po dwa jajka.

17. Tajwańczycy bardzo często jedzą "na mieście". Jest bardzo tanio.

18. Mleko jest drogie ze względu na ograniczony chów krów i import z innych krajów, najczęściej USA.

19. Każdy na Tajwanie posiada swój skuter.

20. Tajwan posiada szybką kolej HSR (High Speed Railway), która porusza się 300 km/h.

21. Językiem urzędowym jest mandaryński (chiński), jednak istnieje też język tajwański. Niewiele osób młodych go zna. Ale tacy w wieku ponad trzydziestu lat, posługują się nim bardzo dobrze.

21. Wszystkie nazwy ulic, miejscowości czy budynków są napisane w języku chińskim oraz angielskim.

22. Korzystanie z wc na dworcach, w metrze, w sklepach, galeriach czy gdziekolwiek jest darmowe.

23. Gdy wchodzi się do tajwańskiego domu, należy zdjąć buty.

24. Nie należy wbijać pałeczek w ryż (wyjaśnię później, bo oczywiście to zrobiłam).

25. W metrze i autobusie obowiązuje zakaz jedzenia i picia, grozi za to mandat.

26. Na Tajwanie robi się ciemno o godzinie 18.

27. Akademiki są podzielone na damskie i męskie. Jeżeli chcemy przebywać w akademiku płci przeciwnej potrzebny jest do tego wniosek. Rzecz jasna trzeba go opuścić do 22.

28. W tajwańskim domu pralkę najczęściej znajdziemy na balkonie.

29. Tajwan znajduje się w strefie częstych trzęsień ziemi. Ostatnie 6 lutego 2018 roku.



Tak jak wspomniałam w poprzedniej części, wybraliśmy się razem z Agą, Justinem i małym Kubą do rodziców Justina, którzy mieszkają w Taichung. Jechało się bardzo fajnie, z powodu samochodu i klimatyzacji, ale również przez dobrze rozbudowaną sieć autostrad. Szybko dojechaliśmy na miejsce i zaraz zostaliśmy przywitani przez rodziców. Jako, że potrafimy powiedzieć po chińsku tylko "dzień dobry" i "dziękuję", nasza rozmowa nie była głęboka. Ale za to potrafimy pięknie się uśmiechać, a do tego Kuba rozładowywał atmosferę. Przywieźliśmy ze sobą kawę oraz Ptasie Mleczko, które przetrwało podróż przez pół świata i ten tajwański upał. Rodzice zakwaterowali nas w jednym z pokoi, które wynajmują na co dzień Tajwańczykom. Nie chcieli za to złamanego grosza, za co bardzo im dziękowaliśmy. Pokój był malutki i bez klimatyzacji, dlatego w nocy było jak w piekarniku. Jak powiedziała kiedyś Aga, to na polskie warunki takie pokoje są "średnio dopuszczalne". Nam to w żaden sposób nie przeszkadzało. Najważniejsze, że na piętrze była łazienka z zimną wodą, co chociaż na chwilę pozwoliło poczuć normalną temperaturę.


Oprócz rodziców Justina, poznaliśmy również Lusę, pochodzącą z Filipin. Jest ona opiekunką oraz zajmuje się domem. Jest osobą bardzo ciepłą, oddaną i wiecznie uśmiechniętą, pomimo tego, że pracuje od rana do wieczora. Filipinki przyjeżdżają na Tajwan za chlebem. Najczęściej właśnie w roli opiekunek bądź pomocy domowych. Lusa bardzo dobrze zna angielski, dlatego była naszym łącznikiem z rodzicami oraz po prostu świetną osobą, z którą można porozmawiać.

Lusa przygotowała dla wszystkich tajwańską kolację. Były krewetki, ale nie takie malutkie i bez koloru jak u nas, tylko ogromne, pomarańczowe i świeże, dopiero co kupione na morning markecie (porannym targu). Oprócz tego ryż, zupa z tofu, warzywa, kurczak, takie fajne zasmażane tofu oraz sos z sezamu. Wszystko było ustawione na środku, na obrotowym stole. My dostaliśmy pałeczki oraz miseczki. I w tym momencie zrobiłam rzecz straszną. Zostawiłam postawione pałeczki w miseczce, co w tradycji tajwańskiej oznacza, że ktoś umarł bądź jak nie umarł, to życzę komuś z obecnych śmierci. Mama Justina, troszkę się zagorączkowała, ale wiadomo było, że nikomu śmierci nie życzę i była to po prostu klasyczna wpadka obcokrajowca. Aczkolwiek no nie wiem czemu na mnie padło akurat! W każdym razie wszystko dobrze się, skończyło, nikt nas z domu nie wyrzucił, więc myślę, że zostało to wybaczone.


Tajwański posiłek



Wieczorem wspólnie z Agą i Justinem, poszliśmy na night market (nocny targ). Złapaliśmy autobus, który ma swoje przystanki, jednak może się również zatrzymać gdzie popadnie, jak tylko pokażemy kierowcy, że chcemy wysiąść, bądź wsiąść. Night market jest fajny, głośny, można spotkać tam mnóstwo ludzi, a do tego, każdy znajdzie coś dla siebie; jedzenie, ciuchy, kosmetyki, iphon'y, owijki na telefony, no po prostu wszystko. Z jedzenia wzięliśmy street food'owe kurczaki oraz ziemniaki w panierce. Byliśmy troszkę objedzeni po kolacji więc nie zaszaleliśmy.


Night Market w Taichung



Kolejny dzień, należał do bardzo leniwych, ledwo wstaliśmy. Kryzys pojawił się głównie z powodu męczącego upału i braku klimatyzacji. Jednak jakoś się pozbieraliśmy i ruszyliśmy na "shave ice", w dosłownym znaczeniu to zgolony lód, jednak chodzi tutaj o blok lodu, który jest pokruszony. Mieliśmy spróbować takiego o smaku mango, niestety sezon na ten owoc właśnie się kończył! Taka szkoda. Agnieszka tak nas na to nakręciła, że nie macie pojęcia! Stwierdziliśmy, że musimy na niego kiedyś wrócić.

Po południu nasz tajwańska rodzina razem z Kubą wybrała się z powrotem do Tajpej, a my zostaliśmy u rodziców Justina na kolejne dwa dni. Wieczorem przeszliśmy się do pobliskiego Carrefour'a na kolację, na którą składały się bułeczki o różnym nadzieniu oraz mleko papajowe. Z chęcią posiedzieliśmy przy tamtejszych stoliczkach, tylko z powodu orzeźwiającej klimatyzacji, planując kolejne dni naszej wyprawy.


Shave Ice - o smaku arbuza i matcha (zielonej herbaty)


Nasz plan był taki, aby w jeden dzień pojechać do Sun Moon Lake, czyli największego jeziora na Tajwanie. A w drugi do Alishan'u, miejsca w którym można pochodzić po wysokich górach. Tak jak pierwsza opcja nie była w żaden sposób problemem, tak już druga, owszem. Właściwie to dojazd był skomplikowany i przez to nie opłacało się jechać tam na jeden dzień, plus koszta transportu oraz wejście do parku były za wysokie. Gra nie warta świeczki. Chociaż bardzo chciałam zapakować się do pociągu skoro świt, jadącego wzdłuż gór i zobaczyć piękne wschodzące słońce. Następnym razem. W zamian za to, pojechaliśmy do Changhua, aby stanąć przed wielkim posągiem Buddy. Ale po kolei.


Z samego rana wybraliśmy się do Sun Moon Lake, jak już wspomniałam, największego jeziora na wyspie. Jest to jedno z najbardziej turystycznych miejsc, a to za sprawą wielkiej wody oczywiście, ale również z powodu łódek, które transportują turystów pomiędzy trzema portami. Będąc całkowicie szczera, to na mnie nie zrobiło to żadnego wrażenia, może dlatego, że w Polce mamy swoje wielkie jeziora z łódkami. Ale, samo jezioro w kolorze niebieskiego kryształu, położone wśród gór i w połączeniu z dziką dżunglą robi wrażenie mistycznego. Przeszliśmy wzdłuż brzegu jakieś piętnaście kilometrów, po drodze zahaczając o wielką świątynię. A że zajęło nam to trochę czasu (upał!), to kupiliśmy bilet na tą łódkę, żeby szybko dostać się na drugą stronę jeziora, do naszego ostatniego autobusu w tym dniu.


Sun Moon Lake i świątynia

Kolejnego dnia naszego pobytu w Taichung, pojechaliśmy na dworzec kolejowy aby dostać się do Changhua. Muszę tutaj powiedzieć, że w podróży uśmiech oraz chęci mogą zdziałać cuda. Otóż większość Tajwańczyków, których o coś pytaliśmy, łącznie z panią w okienku biletowym na stacji w Taichung, mówili, że umieją angielski tylko "a little" (mało), ale wystarczy właśnie wspomniany uśmiech i chęci z obu stron i od razu można kupić bilet na najbliższy pociąg do Changhua, jeden normalny, a drugi studencki, w jedną stronę. Oraz taki sam pakiet na następny dzień do Kaohsiung. Żaden problem!

W ten sposób po 40 minutach mogliśmy już iść w miejskim skwarze w stronę posągu Buddy, po drodze kupując zimną Bubble Tea z tapioką, na upragnione ochłodzenie. Budda jak to Budda, robił wrażenie, a taki duży to już w ogóle. Do samego posągu, można było wejść (!) i poczytać troszkę historii tej istoty, która osiągnęła stan pełnego oświecenia, wyzwolenia od cierpienia wraz ze zrozumieniem jego przyczyn.


Changhua - Posąg Buddy i świątynia

Po wizycie u Buddy wróciliśmy do Taichung, a właściwie powinnam pisać Taizhong, ponieważ Taichung jest nazwą łacińską. Zahaczyliśmy jak zwykle o Carrefour'a (klimatyzacja!) i jedzenie. Umówiliśmy się też, przez Couchsurfing, z Kelly, naszym hostem w Kaoshiung, że podrzucimy do niej bagaże jak tylko przyjedziemy do miasta. Kelly, to tylko przezwisko, ma ona normalne tajwańskie imię, ale wszyscy mówią do niej Kelly. Swoją drogą ma ona napisane na swoim profilu, że owszem przyjmuje gości, jednak jej mama za bardzo nie przepada za osobami, które nie potrafią chińskiego, no bo nie może się z nimi porozumieć. No jest to dość zrozumiałe. Dlatego dziewczyna powiedziała, aby w prośbie, którą się do niej napisze, zawrzeć jakieś pomysły na porozumienie się z mamą. Tak jak zawsze nasz request (prośba) zawierał wiele informacji, co robimy na co dzień, skąd Tajwan i co już zobaczyliśmy. Dodaliśmy do tego co to przyszło nam na myśl, czyli, ze możemy pokazać mamie jakieś zdjęcia z Tajwanu lub z Polski oraz przywieźć owoce (jest to typowy dar jaki się przynosi do tajwańskiego domu). Udało się i Kelly przyjęła nas w swoim domu.

Właściwie to chcieliśmy jeszcze wjechać do Tainanu (swego czasu stolica Tajwanu) oraz do Kenting (najbardziej wysunięta na południe część wyspy). Jednak skończyło się, na tym, że zabrakło na wszystko czasu. Wyjazd do Polski miał nastąpić za kilka dni, a my jeszcze chcieliśmy spędzić trochę czasu z Agą, Justinem i Kubą. Dlatego zdecydowaliśmy się ostatecznie zobaczyć tylko Kaohsiung.


Samo miasto wygląda w sumie jak każde inne. Położone jest nad morzem, gdzie mieliśmy ogromną nadzieję w końcu się wykąpać. Okazało się, że i tam pływanie jest zabronione, ratowników nie ma, na plaży pustki. Obeszliśmy się bez tej nieszczęsnej tajwańskiej kąpieli! Swoją drogą może i dobrze, ponieważ w sąsiedztwie plaż, usadowiony był port w stylu cargo, przy którym przycumowane były wielkie tankowce. Ni jak nie było chęci na moczenie się w tej wodzie. Jak już jesteśmy przy porcie to bardzo blisko niego, znajduje się ciekawa dzielnica o nazwie Pier-2. Jest ona takim hipsterskim, artystycznym i pełnym jedzenia miejscem w klimacie przemysłowym. Można spotkać nawet jednego ze znanych Transformersów, jak i wiele innych rzeźb i machin. Tajwańczycy z chęcią spędzają tu swój wolny czas (obcokrajowcy również).


Kaohsiung - Pier-2



Kaohsiung jest znane również z Jeziora Lotosu (Lianchi Tan), wokół którego wzniesiono około dwudziestu świątyń, a najważniejsze budowle to Pagody Smoka i Tygrysa, Świątynia Konfucjusza oraz wielki posąg taoistycznego boga, Xuantian Shangdi. Sama pagoda jest to rodzaj wielokondygnacyjnej wieży, w której przechowywane są relikwie.


Xuantian Shangdi oraz Pagody Smoka i Tygrysa

Kolejnym jak dla mnie "must see" było stacja metra o nazwie Formosa Boulevard, którą przecinają dwie linie metra (jedyne w mieście). A dlaczego właśnie ona? Ponieważ na jednej z jej pięter można zobaczyć "Dome of Light" (Kopuła Światła), jeden z największych szklanych projektów na świecie. Instalacja została zaprojektowana przez włoskiego artystę. Robi wrażenie!

"Dome of Light" - stacja Formosa Boulevard

Ale nie wspomniałam jeszcze o Kelly. Przyjęła nas z otwartymi ramionami. Pierwszego dnia zrzuciliśmy tylko bagaże i od razu ruszyliśmy na miasto. Ale pozostając cały czas z nią w kontakcie umówiliśmy się na wieczór u niej w domu, aby się trochę bliżej poznać. Kupiliśmy owoce oraz piwo o smaku mango. Pierwsze lody zostały przełamane. Rozmawialiśmy o wszystkim, o tradycjach polskich i tajwańskich, o sytuacji politycznej w Europie, o problemie migracji, o życiu i podróżach. Kelly bardzo czuła klimat Europy, ponieważ była tutaj jakiś czas temu. Rozmawiało nam się przesympatycznie, dlatego w kolejnym dniu zaprosiła nas na hot pot! Po prostu zakochałam się w tego typu knajpach! Usiedliśmy przy stolikach na których były palniki z gazem, zamówiliśmy zupy z dodatkami, które przywędrowały do nas w specjalnych garnkach. Musieliśmy to wszystko sobie ugotować. Przepyszne!


Hot Pot


Nastał dzień powrotu do Tajpej. Rano Kelly sprzedała na m informację, że w okolicy codziennie rano jest morning market (ranny targ). To co tam się działo jest nie do opisania. Wyobraźcie sobie nasze babcie na polskim ryneczku, tylko uzbrojone w kaski i skutery, które z prędkością światła przemykają pomiędzy straganami kupując papaje i nawet nie schodząc z maszyny! Niesamowite! Spędziliśmy około dwóch godzin na markecie z zadziwieniem przyglądając się temu chaosowi. Zjedliśmy śniadanie w pobliskiej breakfast'owni (śniadaniowej knajpie). Tego typu miejsca są bardzo oblegane z rana przez Tajwańczyków, potwierdza to fakt, że mało jedzą w domach.

Z Kelly pożegnaliśmy się już wcześniej, podziękowaliśmy za gościnę i wręczyliśmy jej butelkę orzechowej Soplicy (która przetrwała podróż, jak Ptasie Mleczko) oraz magnes z Poznania. Bardzo się ucieszyła i widać było, że nie spodziewała się prezentu. Co najlepsze wręczyła nam swoje klucze od domu, żebyśmy zabrali później swoje bagaże. Warto tutaj dodać, że otrzymanie od kogoś kluczy, jest oznaką największego zaufania jakie można otrzymać od hosta.


Morning Market

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie namówiła mojego współtowarzysza podróży na wydanie trochę więcej hajsu po to tylko, aby przejechać się szybkim pociągiem HSR (High Speed Railway) ponad 300 km/h! Właściwie to trzy czwarte wyspy przejechaliśmy w 90 minut! Było super, chociaż myślałam, że bardziej wbije mnie w fotel, ale mimo wszystko było warto! W ciągu zaledwie chwili znaleźliśmy się z powrotem pod drzwiami Agi, Justina i Kuby w Taoyuan, koło Tajpej.


Szybki pociąg - Kaohsiung - Tajpej


Ostatnie dwa dni spędziliśmy wspólnie z naszą tajwańską rodzinką, Justin niestety codziennie był w pracy, więc widzieliśmy się tylko wieczorami. Z Agnieszką i Kubą chodziliśmy na zakupy, owoce, jedzenie i bubble tea. Nie wspominałam tego przy każdej możliwej okazji, pisząc tą relacje, ale musicie wiedzieć, że gdy tylko nadarzyła się okazja, lądowaliśmy na wspaniałym kimchi (tradycyjne danie kuchni koreańskiej) ramen, w knajpie na osiedlu lub na sushi. W ostatni dzień pojechaliśmy wspólnie na hot pot'a. Okazało sie co prawda, że jest sjesta i mają zamknięte, ale jak zobaczyli obce twarze to stwierdzili, że nie ma problemu i możemy zjeść. Było przepysznie.


Kolejnego dnia nastał czas pożegnań. Rano wspólnie z Justinem zjedliśmy śniadanie i podziękowaliśmy za wszystko co nam pokazał i gdzie nas zawiózł. Po południu Agnieszka wraz z Kubą odprowadzili nas na lotniskowe metro. No ciężkie było to pożegnanie, ryknęłam płaczem jak nigdy. Poczuliśmy się tam jak w domu. Obiecaliśmy, że wrócimy i to nie są słowa rzucone na wiatr bo na pewno wrócimy, do nich i do tych miejsc, których nie udało nam się tym razem zobaczyć. A może skoczymy jeszcze do Japonii, Chin, Malezji, Tajlandii, Wietnamu? Kto wie...

A to my :)

Galeria zdjęć - kliknij tutaj

Podsumowanie wydatków:

Loty: Warszawa - Pekin - Tajpej - Pekin - Warszawa (Air China) - 2130 zł

PKP: Poznań - Warszawa - Poznań - 110 zł

Transport - 611 zł

Jedzenie - 670 zł

Noclegi - 79 zł

Pamiątki - 114 zł

Zwiedzanie - 81 zł

Karta SIM - 57 zł

Przygotowanie przed wyjazdem - 140 zł

Razem: 21 dni - 3992 zł

Posts
bottom of page